piątek, 25 grudnia 2015

Primitivo: Castro - Fonsagrada

Dzień zaczynamy już tradycyjnie w nocy - bo jak inaczej nazwać porę dnia kiedy jest jeszcze ciemno? Mamy kanapki na drogę przygotowane - bo nie będziemy jeść śniadania o 7:30. Mamy po soczku pomarańczowym do tego. Wszystko gotowe. Zostawiamy naszego śpiącego francuskiego dziadka i w świetle czołówek wychodzimy na szlak.

Początek trasy - szczególnie jak jest ciemno nie jest za przyjemny - idzie się w tunelu z drzew wąską ścieżką. Słychać odgłosy zwierząt gdzieś w krzakach. Nad głowami przelatuje nam sowa i przysiada na gałęzi nad ścieżką. Przygląda się dziwadłom lezącym przez las po ciemku... Jak się rozwidnia mijamy po drodze kaplicę, potem dochodzimy do drogi, którą będziemy kilka razy przecinać lub iść ścieżką obok. Słońce wschodzi. Mgły opadają. Zaczyna się codzienny spektakl. Magia.

  
Siadamy na przystanku, bo jest to jedyne suche miejsce. Zjadamy kanapki. Soczki już wcześniej wypite. Tak ustalamy, że dzisiaj to nie chce nam się iść. Nie żeby nas nogi bolały. Albo jakaś choroba. Tak po prostu nie chce nam się. Ale swoje trzeba zrobić. Więc ruszamy dalej. Zaczyna się podejście na górę, za którą będzie już Galicja. Wtedy to będzie już z górki????
Ale najpierw pniemy się w pocie czoła. Mijają nas współspacze z Castro - 5 Hiszpanów. Pędzą. Tempo mają niezłe, ale widać, że jeden za nimi ledwo co może nadążyć.





Szlak prowadzi przez teren ogrodzony - ale jest wyraźnie oznaczona furtka ze strzałką. Wchodzimy i ścieżką pod wiatraki. Wydają się tak blisko... Ale podejście jest ostre i odbiera ostatnie chęci do marszu. Zaczyna się robić gorąco.
Aż w końcu ścieżka idzie w dół! Niestety nie ma oznaczenia, że mijamy granicę Galicji jak ma to miejsce na szlaku francuskim... Ale tam na dole majaczy budynek baru. Będzie herbata!

Trzeba uważać tutaj- bo oznaczenie jest odwrotne niż w Asturii! I uważnie trzeba patrzeć na strzałki.
Bar - upragniony... Herbata, cola, kanapka. Bar, jak bar... taka lekka speluna. Lekki smrodek, osobliwy właściciel. No ale co mamy narzekać?
Ruszamy dalej. Za barem w cieniu leży sobie "nasz" Francuz. Jak się go pytam jak się tu dostał to nagle nie rozumie po angielsku - a tak się nagadał wczoraj ze mną... Hahaha. No nic. Idziemy, idziemy... Upał co raz większy. 

Pojawiają się pierwsze słupki kilometrowe. Są i zwierzęta... W oddali widać białe miasto na wzgórzu... Jak się potem okazuje jest to Fonsagrada.
Słońce przeszło z trybu grzania na tryb przypiekania. Zaczynam żałować że nie wzięłam swojej koszuli z długim rękawem. Zakładamy apaszki na karki i owijamy sobie ręce - takie rękawy zastępcze...

Kilka kilometrów przed Fonsagradę znów odwiedzamy bar przed którym stoją metalowe postacie pielgrzymów. Nie ma to jak herbata. Nie ma to jak cola...

Ostatkiem sił dowlekamy się do miasta. Wiem, że do albergue, gdzie chcemy mieszkać jest jeszcze kilometr. A tu przed nami informacja i innym albergue. Dzwonię do naszego, żeby zapytać o miejsca. Bo w razie co to nie będzie nam się chciało wracać. Ale miejsca są i rezerwujemy. Po 10E od osoby. Ale jest pościel, ręczniki, wifi, pralki, suszarki, duża kuchnia. Mają trzy rodzaje pieczątek - każemy wbić sobie wszystkie.
Obok kościół, biuro pielgrzyma, sklep. Kilka barów. Ok.
Po raz pierwszy udaje nam się iść na Mszę św. Po Mszy jest błogosławieństwo dla pielgrzymów. Dostajemy kartki z tekstem po polsku. 
W biurze kupujemy sobie po nowym paszporcie pielgrzyma. 



A jako że lenistwo jest dnia dzisiejszego to jutro podjedziemy sobie kawałek. A co!














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz