sobota, 1 sierpnia 2015

Primitivo: SJdVillapanada - Salas


Wstajemy tradycyjnie wcześnie rano. Wypijamy herbatę i w kuchni pakujemy plecaki. Tu przez moją nieuwagę zgubiłabym mój telefon, ale przemiła Chinka znalazła go w dormitorium i mi go szybko przyniosła. Od tego momentu telefon zawsze rano pakowałam od razu do klapy plecaka. 


Wychodzimy jak jest jeszcze szaro. W sumie to jest ciemno bo jakieś chmury wiszą nad nami i straszą deszczem. Ale nie wyjmujemy peleryn na wierzch. Co będziemy straszyć chmury... Gdy dochodzimy do miejsca gdzie wczoraj skręciłyśmy do schroniska zaczynamy powolną wędrówkę pod górę. Dzisiejszy dzień od razu pokazuje, co to znaczy camino primitivo. Po pół godzinie jest mi gorąco, ale już blisko szczytu na który wędrujemy. Tam jest oczywiście (zamknięty) kościół, do którego trzeba odbić kilkaset metrów...
Szlak potem biegnie ostro w dół. Ale za to podziwiamy jak pięknie jest zabezpieczone zbocze góry. Jakie kotwy i w jakich kierunkach. Fachowym okiem oceniamy robotę. Tak.... warstwy są tu nachylone konsekwentnie (komentujemy), długość i gęstość też odpowiednio dobrana. Ok. Fachowcy tu byli :)

Dalej przechodzimy nad autostradą i znów w dół. Mijamy małą miejscowość, przechodzimy koło kościoła, mijamy zamknięty jeszcze bar i dalej przed siebie.




Wzdłuż drogi rosną wiesiołki. Ogromne! U nas są trzy razy mniejsze. Bardzo ładnie ubarwiają nam drogę. Zdarzają się i takie widoki:



Jesteśmy już trochę zmęczone i widzimy przy rzece miejsce odpoczynku. Siadamy i zastanawiamy się czy jeść śniadanie czy szukać baru. Sprawdzam w przewodniku i okazuje się, że zaraz za rzeką jest Cornellana. Więc ubieramy plecaki i idziemy. Tam na pewno będzie jakaś cywilizacja!



Tutaj oznaczenie jest trochę mylące bo zaraz za mostem każe nam iść w lewo wzdłuż rzeki - do klasztoru. I my idziemy. Bez sensu. Trzeba było iść prosto do miasta, bo do jakiegokolwiek baru musimy się wrócić z klasztoru kilkaset metrów! A potem i tak tędy przechodzimy jak idziemy dalej. Oj nieładnie!!!!! 
Tak że jak ktoś będzie chciał iść najpierw coś zjeść to za mostem prosto po chodniku. Jest i krócej i bary są a i tak się przejdzie koło klasztoru. 
Klasztor.... według mnie ruina. Może ma jakiś klimat jak się mieszka w schronisku. Ale jak wszystko jest zamknięte i ogląda się go z zewnątrz to... dupy nie urywa. Dobrze, że jest remont i może coś z tego będzie. Ale jedyny plus - nie trzeba było iść do niego jakiś dodatkowych kilometrów. Bo jakby tak było to bym była zła. :) 
dobrze, że jest remont
No i tu jak ruszamy dalej zaczyna się dramat w kilku aktach. Tu ogarnia mnie żądza mordu. Lub popełnienia innego czynu zabronionego.
Bo trwa wyścig rowerów górskich. Po szlaku camino!
Co za debil to wymyślił??? 
Cały czas w nerwach czy ktoś w nas nie wjedzie. Kilkukrotnie pędzące rowery mijają nas o włos. Nie ma gdzie uciekać. A oni pędzą z góry i nie zważają na nic. 
Po pół godzimy takiej drogi jestem gotowa włożyć im kije w szprychy. Lub chociaż scyzorykiem powalić drzewo na ścieżkę, żeby nie jechali. Albo kamienie na drogę dać. Chcę ich wszystkich zabić i spokojnie sobie iść po MOJEJ drodze!!!!!!

Basia nawet na początku im foto zrobiła
Basia przekonuje mnie, że morderstwo nie jest najlepszym rozwiązaniem, więc idziemy dalej. Na szczęście po jakimś czasie nasze drogi się rozchodzą.
Idziemy sobie spokojnie i podziwiamy okolicę. 


Ale po jakimś czasie znów oni!!!!!! Już chcę im zmienić oznaczenia trasy, ale widzimy, że im też nie jest łatwo. Jeden z zawodników ma wypadek i idzie cały zakrwawiony do kranu z wodą trochę się umyć. 
Nie jest mi go szczególnie żal... Za ten cały mój stres podczas marszu, to ciągłe uskakiwanie... Niech go teraz szczypie jak pielęgniarka polewa go wodą utlenioną....

W końcu dochodzimy do Salas. Idziemy sobie i na śmietniku jest strzałka do albergue municypal. W prawo. Zaraz na znaku też jest strzałka. Potem nic. Idę sprawdzić. Chodzę szukam. Nic. 
Basia się zgubiła. Dostaję sms i dzwonimy do siebie aby się odnaleźć. Udaje się. 
Potem zaczepiam chłopaka na ulicy i pytam gdzie to albergue. On za bardzo nie wie, ale jego kolega już tak i zaprowadza nas na miejsce. Nie jest prosto je znaleźć. Oj nie....
Tu tradycyjnie prysznic, pranie, drzemka, obiad, spacer, zakupy. W barze gdzie bierze się klucz do schroniska i gdzie się zapisuje do albergue jemy menu pelegrino za 6.50E. Albergue jest autentyczne donativo. Pieniądze wrzuca się do puszki w schronisku.
W informacji pani mówi nam, że będzie Msza św. o 19. Ale przychodzimy i nic. Nie ma księdza. Są tylko kobitki, które mówią różaniec. Dobre i to.
Trochę spacerujemy jeszcze. Potem w schronisku "gadamy" z Hiszpanem, który też tu śpi. On tylko po hiszpańsku. A my nic. Ale w ruch idą ręce i jakoś się dogadujemy. 
Jutro znów pod górę. Więc kładziemy się około 22. W nocy gryzą nas komary. Sami je wpuściliśmy do środka bo było duszno i wietrzyliśmy... Uwielbiam takie buczenie nad uchem...

A dla chętnych mapka jak dojść do schroniska w Salas:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz