środa, 27 marca 2013

Ponferrada - Villafranca del Bierzo

Wstajemy tradycyjnie już wcześnie. Z resztą nocleg w sali w piwnicy nie był za wesoły (duszno) ale miałyśmy łóżko pietrowe bardzo blisko jedynego otworu wentylacynjego - drzwi.
Rewelacją w tym schronisku jest to, że dodatkowe toalety i prysznice znajdują się w budyneczku obok.
Jest wiele miejsc do siedzenia i ogromna kuchnia.
Ale rano bramę otwierają około 7, może trochę wcześniej.

Od razu wszyscy ruszają. Miasto zwiedzone wczorajszego dnia, więc idziemy ulicami na skróty, żeby nie kluczyć po mieście.
Wyjście z Ponferrady jest męczące, przez dzielnice mieszkalne, ulice, pasy, światła.
Mijamy jakąś miejscowość (była informacja, o tym że jest tutaj schronisko).
Znów pierwszy przystanek po około 2 godzinach.
Herbata, jakieś ciastko francuskie. Pychota. Kupujemy po drodze pomarańcze i kilka bananów.
Zaczyna być gorąco.
Dziś po raz pierwszy idę w sandałach, niby lekko na nogach i nie gorąco... ale... No właśnie to ale z moimi pęcherzami... one są...
Powoli zaczynamy zwalniać tempo...
Przechodzimy przez uprawy winorośli. Tu zdecydowanie nie ma cienia... ciekawe czemu...

I nagle mijamy malutki kościółek. Otwarty. W nim człowiek zaprasza do środka i przybija piękne sello. Wychodzi z nami przed kościółek i pokazuje muszle na drodze i mówi że wskazują kierunek do Santiago. Super!


Po wyjściu z przedostatniego miasteczka przed Villafranca idziemy asfaltem. Na nim są narysowane strzałki. Dochodzimy do skrzyżowania. Jedne strzałki są wymazane, a nowe w bok narysowane. idziemy tam gdzie narysowane. Nie zawiodły nas te strzałki. Chwilę potem mija nas auto i trąbi. Facet pokazuje w inną stronę (tam gdzie te strzałki zamalowane) i krzyczy "CAMINO".
To idziemy. Same. Nikogo nie ma, tylko my trzy na asfalcie.
Idziemy, idziemy, nikogo nie ma. Ale po jakims czasie widzimy słupek z muszlą, więc to nie była ściema.
No ale nadal nikogo nie ma.
Zaczynam myśleć o tym, że wszyscy już doszli i nie będziemy miały noclegu, itp. Natłok czarnych myśli.
Ale słyszymy głosy.
Za chwilę dochodzimy do skrzyżowania ścieżek. A tam ludzie! Idą!
Pytają skąd my się wzięłyśmy  Okazuje się, że my poszliśmy starą trasą camino, która została zmieniona
(i wydłużona o około 3 km). Wchodzimy do Villafranca. Znajdujemy albergue.
Już tradycyjnie pranie, mycie się, coś na ząb i drzemka. Potem zwiedzanie. Pięknie tu. Kolejne wejście w góry nas czeka jutro.
Pod nami przychodzi spać pan Wiktor z Polski. Pan ma około 70 lat a robi odcinki po 35km. Pełen szacun. Jutro będzie szedł do O'Cebreiro.
Pan Wiktor nauczył mnie wchodzić na piętrowe łózko jak nie ma drabinki!!!! Bo za chiny ludowe nie umiałam.

A Villafranca?
Pięknie tu jest. Jedyny mankament - albo w górę albo w dół się chodzi....
Schodów dużo. Dla pielgrzyma to duży wysiłek (przynajmniej dla mnie).
No ale dajemy radę.
Zwiedzamy kościoły (z zewnątrz bo tradycyjnie już zamknięte), zamek, rynek.
Pierwszy raz w schronisku czytamy o możliwości MOCHILLA TAXI - podwiezienie plecaków.
Decydujemy się. Plecak mój i Anety pojadą. Do mojego włożymy rzeczy z plecaka Basi i on będzie nam służył jako 'podręczny'.
Do niesienia zostają kurtki, polarki, jedzenie, picie, pieniądze i aparat. Luzik.
-----
co dziś odkryłam?
Że nie zawsze strzałki wskazują najkrótszą drogę
i że nie wolno wątpić w to że jest się ostatnim na szlaku
no i najważniejsze - dobry sposób wchodzenia na piętrowe łóżko bez drabinki nie jest zły






Wyświetl większą mapę

2 komentarze:

  1. Mój pierwszy, jedyny w upale i chyba najcięższy dzień - bo najcięższy plecak:)Batony orzechowe ważyły najwięcej:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anetko, ale batony zostały w kuchni albergue w Villafranca, więc pewnie komuś pomogły odzyskać siły.

      Usuń