wtorek, 2 kwietnia 2013

Portomarin - Ligonde

Sprawdzamy na naszych mapkach, że przez pierwsze 8km nie będzie niczego.
Żadnej miejscowości, baru, sklepu.
Wychodzimy raniutko.
Musimy zejść z miasta do mostu (innego niż wczoraj). Potem znów do góry. Idziemy, trochę pada, trochę nie pada.
Peleryny na siebie, peleryny z siebie.
Idziemy przez las, potem dochodzimy do drogi, wzdłuż której ciągnie się ścieżka.

Mijamy ogromne gospodarstwa.
Las zamienia się w krzaki.
Brakuje ławeczek, nawet po to aby spokojnie wyjąć pelerynę.
Dziś jest niedziela. Tutejsze Boże Ciało.


W Gonzar upragniony bar :)
Oblegany.
Sello, herbata, ciastko, banan.
Siedzimy. Jak wszyscy po tym odcinku.

Pogoda powoli sie poprawia. Nie ma deszczu. Idziemy dalej.
Wzdłuż drogi widzimy pozostałości po pożarze roślinności.




Gdy camino odbija z głównej drogi na boczną widzimy co jakiś czas mijające nas taxi. Interes kwitnie między Portomarin a Palas de Reis.

My sobie idziemy.
Przy malutkim kościółku robimy odpoczynek.
Aneta wypowiada tu wielce znaczące słowa. "Te plastry są do d..y".
Powiedziała tak choć miała ten plaster na palcu przyklejony... To taki sam 'kosmiczny' jaki kupiłyśmy po wyjściu z Ponferrady.
Chyba dobrze zrobiłam, że nie przykleiłam.
Będzie nam się to zdanie długo przypominać. Z uśmiechem:)



Wiemy, że dziś musimy się rozstać. Smutne to.
My chcemy zostać w Ligonde.
No właśnie... Ale jak rozpoznać gdzie się jest jak nie ma nazw miejscowości na wejściu. Coś tam pisze na słupkach, ale mało precyzyjne to jest.










Jak znajdujemy schronisko, to okazuje się, że jest zamknięte. Niedaleko w barze dowiadujemy się, że szukane przez nas schronisko jest pół km dalej. A tam już na słupkach pisze Eirexe. Pomieszanie z poplątaniem. W każdym razie na 73 kilometrze było schronisko.
W Ligonde/Eirexe.
Aneta idzie dalej. My zostajemy.

Malutkie jest to nasze schronisko. Ale na razie czeka nas tu 5 osób. Meldujemy się, sello, pranie, mycie, suszenie. Po wypraniu ręcznym korzystamy z suszarki za 1 euro. Jest to dobry sposób. Będziemy już tak robić:)
Po drzemce widzimy, że schronisko się napełniło. Jest nas tu 20 osób.
Kartka na drzwiach informuje, że wszystkie miejsca są zajęte.
W barze naprzeciwko jemy menu peregrino.

Hospitalera ma klucze do kościoła i później z nami pójdzie i zobaczymy kościółek.

Razem z dwiema włoszkami i holenderką (?) idziemy zwiedzić kościółek.
Jest malutki, a otwiera go ogromny klucz.








Wieczorem mamy niemiły incydent. my osobiście nie, ale w naszym schronisku zaczęło się...
Nagle wielkie poruszenie.
Ruch, zgiełk, ogólna bieganina.
Co się dzieje...
Główną bohaterką jest dziewczyna, młoda Angielka (?), tak nam się wydaje bo gada po angielsku.
Ze strzępów słów i ogólnego zamieszania wnioskujemy, że coś ją pogryzło.
Szok.
Wszystkie jej rzeczy lądują w pralce, łącznie ze śpiworem.
Potem sytuacja się uspokaja. Zasypiamy.
Rano znajdujemy główną bohaterkę dnia śpiącą w kuchni na kocu.
Wszystko ma wyprane. Wszystko oprócz takiej szmaty wplecionej we włosy...
Zgrozo... Myślimy, że powodem wczorajszego zamieszania mogły być istoty żyjące w tym kokonie na jej głowie...
Mamy nadzieję jej już nie spotkać...
Bo nigdy nie wiadomo co w kim siedzi....

------
Nie jest to za ładna historia, ale trzeba uważać na takie rzeczy również.




Wyświetl większą mapę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz